powrót
Nasz Dziennik, 06.11.2004
Z
Filipem Adwentem, deputowanym do Parlamentu Europejskiego, rozmawia
Małgorzata Pabis
Jeszcze przed przystąpieniem Polski do UE ostrzegał Pan przed wykupem
naszej ziemi przez cudzoziemców. Dlaczego polska ziemia jest tak atrakcyjna?
- Przede wszystkim dlatego że jest tania, nieodległa, nieskażona i piękna.
Trzeba zrozumieć, że zasoby ziemi na świecie mogą się tylko kurczyć, że nie
można jej produkować w nieskończoność w przeciwieństwie np. do samochodów
lub telewizorów. Ziemia pod żadnym względem nie jest towarem i nie może
podlegać tzw. prawom rynkowym. Ziemi nie wolno się pozbywać. Prędzej czy
później posiadanie lub brak ziemi okaże się sprawą życia lub śmierci.
Polskie władze bagatelizują "odpływ" ziemi, twierdząc, że jest ona
wystarczająco dobrze zabezpieczona przed wykupem przez obcokrajowców...
- Do 1990 r. cudzoziemcy nie mieli prawa nabywania w Polsce nieruchomości.
Od 1990 r. uzyskali możliwość wykupu ziemi za zezwoleniem rządu. Okazało
się, że obcokrajowcy zaczęli skutecznie omijać prawo, zakładając spółki z
Polakami, zawierając fikcyjne małżeństwa, sporządzając testamenty i inne
akty notarialne na swoją korzyść, podstawiając przekupione osoby.
W 1996 r. nastąpiła nowelizacja ustawy o wyprzedaży ziemi obcokrajowcom,
idąca w kierunku dalszej liberalizacji przepisów. Obcokrajowiec z UE mógł
odtąd nabywać ziemię bez zezwolenia w ilości do 1 ha na wsi i do 0,4 ha na
terenie miasta.
Sprawa wyprzedaży polskiej ziemi obcokrajowcom jest obiektem największego i
najbardziej konsekwentnie podtrzymywanego zakłamania w naszej powojennej
historii. Leszek Miller jako minister spraw wewnętrznych oświadczył w 1997
r., że cudzoziemcy w roku 1996 kupili w województwie szczecińskim 17 ha
ziemi. Tymczasem policja szczecińska szacowała w 1996 r., że we władaniu
Niemców jest 20 tys. ha ziemi na Pomorzu Zachodnim. Kto tu kłamał?...
Od 10 lat każdego roku rząd przedstawia Sejmowi stan wyprzedaży polskiej
ziemi cudzoziemcom. Rokrocznie są to zafałszowane liczby rzędu kilku tysięcy
hektarów. Szczytem tych zafałszowań była wiadomość podana przez Agencję
Własności Rolnej Skarbu Państwa, według której do końca 1998 r. wyprzedano
cudzoziemcom w sumie w całej Polsce 195 ha!... Dyrektor z AWRSP Andrzej
Nyrkowski zaznaczył przy okazji, że "problem wykupu ziemi przez
obcokrajowców nie istnieje".
Jaka zatem jest prawda o wykupie ziemi?
- Do rzeczywistych danych o wykupie ziemi w Polsce możemy zbliżyć się
jedynie dzięki "gafom" popełnionym przez niektóre organa państwowe lub
dzięki przeciekom ze strony tych, którzy ziemię kupują. W 2001 r. został
opublikowany raport Instytutu Spraw Publicznych (ISP) nt. "Przyszłość wsi
polskiej. Wizje, strategie, koncepcje". Jeden z jego autorów Ryszard
Rozwadowski w rozdziale zatytułowanym "Przekształcenia w rolnictwie" zwrócił
uwagę na sukcesywne przejmowanie ziemi po upadłych PGR-ach przez
obcokrajowców. Pracę nad raportem i jego publikacją sfinansowała - rzecz
niesłychana - Fundacja Batorego razem z Komitetem Integracji Europejskiej i
AWRSP. W momencie likwidacji PGR-y obejmowały 4 mln ha ziemi uprawnej
położonej głównie na Ziemiach Odzyskanych. Oddano je we władanie AWRSP.
W sumie z informacji, które posiadamy, okazuje się, że w roku 1998 ok. 2,7
mln ha polskiej ziemi znajdowało się w dyspozycji cudzoziemców. Jest to
obszar 270 km na 100 km! Nie ulega wątpliwości, że ta liczba według stanu na
rok 2002 wzrosła co najmniej do 5 mln ha, czyli do obszaru o wymiarach 500
km na 100 km! Od 1998 r. bowiem weszła w życie jeszcze większa liberalizacja
obrotu nieruchomościami. Przy takim tempie wyprzedaży, za 10 lat nie
pozostanie nam nic. Nasze dzieci będą mogły jedynie płakać nad głupotą
ojców, których nadrzędnym celem było "wejście do Unii" i dotrzymanie
jakiegoś "kalendarza" negocjacyjnego!
Według raportu rządu Millera z czerwca 2002 r., w latach 1990-2002
wyprzedaliśmy zaledwie 0,09 proc. powierzchni Polski obcokrajowcom. Niecałe
300 km kw.! 3 km na 100 km! Dane paręset razy zaniżone wobec pobieżnych
szacunków.
Jak to wygląda po przystąpieniu Polski do UE?
- Nie dysponujemy żadnymi nowymi statystykami, a gdyby takowe były,
stanowiłyby taką samą kompromitację dla władz, jak te sprzed referendum
akcesyjnego. W tej materii polskie władze zawsze celowo działały na rzecz
obcych i nie ma powodów, aby tu się coś zmieniło. Obcokrajowcy mają
praktycznie wolną rękę, aby kupować w Polsce, co chcą. Odsyłam Czytelnika do
mojej książki pt. "Dlaczego UE jest zgubą dla Polski", znajdzie tam
wszystkie informacje. Opowiem tylko pewną historię z sierpnia br.
Rozmawiając z pielęgniarką z francuskiego szpitala, powiedziałem, że jestem
Polakiem. Odpowiedziała, że właśnie niedawno oglądała program telewizyjny,
jak francuscy rolnicy, inwestując w Polsce, pomagają Polakom. Zapytałem z
wielkim zaciekawieniem, na czym te inwestycje polegają. "Kupują w Polsce
ziemię" - odpowiedziała. "A czy to można nazwać inwestycją korzystną dla
Polaków?" - zapytałem ironicznie. "Nie za bardzo" - odpowiedziała niemrawo.
Na tym się nasza rozmowa skończyła.
Jest Pan członkiem Komisji Rolnictwa w PE. Proszę powiedzieć, jak z Pana
perspektywy wygląda sytuacja naszych rolników, dopłat dla nich?
- Dopłaty, jak wiemy, są kilkakrotnie mniejsze od tych, które otrzymują
zachodni rolnicy, a na dodatek wcale nie kompensują zwiększonych wydatków
naszych rolników na droższe paliwo, nawozy, dostosowanie się do nowych
standardów, wzrost biurokracji itd. Te dopłaty są symboliczne i niestety nie
uratują większości rolników. Co więcej, stwarzają wrażenie, że rolnicy są
"uprzywilejowani", co ich skłóca z mieszkańcami miast. W perspektywie 2014
roku, kiedy po 10 latach nasi rolnicy powinni otrzymać pełne, czyli wreszcie
równe, sprawiedliwe dopłaty, nie będzie już ich prawie wcale... To jest
jedno wielkie oszustwo.
Bardzo mocno zaangażował się Pan w akcję przeciw żywności genetycznie
modyfikowanej. Podkarpacie, skąd Pan został wybrany do PE, jako pierwsze
sprzeciwiło się GMO. Dlaczego jest to tak ważna sprawa?
- Wprowadzenie żywności genetycznie modyfikowanej, zwanej GMO, jest
bezprecedensowym zagrożeniem w historii ludzkości, nie tylko z przyczyn
zdrowotnych (zastrzeżenia są bardzo poważne), ale także z przyczyn czysto
ekonomicznych. Przyjęcie GMO choćby tylko przez część polskich rolników
spowodowałoby bezpowrotne zawładnięcie produkcji naszej żywności przez jeden
olbrzymi amerykański koncern Monsanto.
W Komisji Rolnictwa spotkałem ciekawego Francuza Jean-Claude'a Martineza. Od
15 lat jest on członkiem komisji i doskonale zna wszystkie zagadnienia
związane z rolnictwem. Potrafi ponadto syntetycznie ujmować problemy i
przekazywać wiedzę. Martinez napisał między innymi rewelacyjną książkę pt.
"Europa - USA: czterdziestoletnia wojna rolnicza". Jest to kopalnia
informacji ułożonych w sposób nadzwyczaj logiczny i przystępny. Kiedy Polacy
zapoznają się chociaż z fragmentami tej książki (między innymi na temat GMO),
zrozumieją wszystko, co najważniejsze. I wtedy, jestem przekonany, nie tylko
rolnicy, lecz cały Naród ruszy jak jeden mąż w obronie swoich żywotnych
interesów.
Stanął Pan też w obronie pracowników byłego "Sanu" w Jarosławiu. Co udało
się zrobić w tej sprawie?
- Po pierwsze, Danone odstąpił od zamiaru sprzedania fabryki przez co
najmniej jeden rok, z czego oczywiście można się tylko cieszyć. Ale co
dalej? Zawiązała się spółka pracownicza, która wystąpiła do Danone z
propozycją wykupienia zakładu, gdyż tylko taki wariant - posiadanie własnego
warsztatu pracy - daje człowiekowi względną pewność zachowania miejsca
pracy. Danone na razie nie wyraża zgody na propozycję spółki, gdyż ponoć
prowadzi rozmowy z kolejnym zagranicznym "inwestorem strategicznym". Lecz
należy podkreślić dwie bardzo ważne rzeczy. Po początkowym okresie wahania
się spółka pracownicza bardzo dzielnie postanowiła walczyć o swoje i nie
rozwiązywać się. Dwa tygodnie temu pracownicy (było ich około 60) zebrali
się w ratuszu w Jarosławiu, dzięki życzliwości burmistrza miasta pana
Dąbrowskiego, który chciał w ten sposób okazać swoje poparcie dla ich
słusznej walki i wyraził gotowość udostępnienia pięknej sali obrad przy
każdej potrzebnej okazji. Na tym spotkaniu pracownicy jednogłośnie
postanowili nie odstępować od zamiaru nabycia swojego zakładu na własność.
Wykazali bardzo wysokie morale - a to wcale nie proste, po tylu miesiącach
niepewności i sponiewierania. Podkarpacie może być dumne z ich przykładu.
Druga ciekawa i napawająca optymizmem rzecz to zaangażowanie się, u boku
spółki pracowniczej, kilku polskich przedsiębiorców - podkreślam słowo:
polskich, gotowych wesprzeć ich finansowo. Na czele spółki stoi bardzo
energiczny i sprawdzony człowiek - pan Janusz Wylaź, który brał aktywny
udział w powstaniu w Leżajsku firmy Hortino. Hortino rozwija się dzisiaj
znakomicie i może stanowić przykład dla wszystkich Polaków, którzy chcą
uniezależnić się od zagranicy. Nie wiemy oczywiście, jaki będzie finał
sprawy fabryki "LU-San". Ale coś bardzo istotnego i głębokiego stało się w
Jarosławiu: ludzie się zjednoczyli - pracownicy, związkowcy, przedsiębiorcy,
władze miasta; poczuli w jedności siłę, a przede wszystkim odzyskali
godność. Mam nadzieję, że zarażą swoim przykładem całe Podkarpacie. Obiecuję
im dalej całą możliwą pomoc, przede wszystkim w regularnym i bezpośrednim
kontakcie z dyrekcją Danone. Chcemy dać wszystkim wyraźny sygnał: Polacy
przestali ulegać i ślepo ufać byle komu. Czas bajek się skończył. Nikt nie
zadba lepiej o nasze sprawy niż my sami.
Ostatnio był Pan jako obserwator wyborów na Ukrainie. Jakie spostrzeżenia
przywiózł Pan ze sobą?
- Byłem jedynym obserwatorem z Parlamentu Europejskiego, którego
oddelegowano na wieś, a dokładnie na Wołyń, w okolice Korostenia.
Odwiedziłem 10 lokali wyborczych, które sam wybrałem, przeprowadzając w
każdym z nich ankiety według specjalnych dostarczonych nam formularzy. Nie
stwierdziłem żadnego naruszenia prawa. Członkowie komisji wyborczych byli
bardzo uprzejmi, życzliwi, sumienni i dobrze przygotowani. Zaskoczony
zostałem natomiast ogromnymi obszarami ziemi leżącymi odłogiem,
opustoszałymi chatami i brakiem na wsi młodzieży. W Kijowie mówi się o 8
milionach Ukraińców pracujących za granicą. To jest prawdziwa tragedia dla
tego kraju.
Powiedzmy jeszcze Czytelnikom "Naszego Dziennika" o pracy polskich posłów
w Parlamencie Europejskim...
- Pracuję bardzo dużo, często do godz. 2.00, 3.00 w nocy - wtedy śpię w
biurze. Ale nie narzekam, wręcz przeciwnie! Jestem szczęśliwy, że mogę się
przydać moim rodakom. Czuję się jak żołnierz na froncie. Moim zadaniem jest
bronić Polski w każdej możliwej formie. Nawiązuję bardzo dużo kontaktów
dzięki mojej znajomości języków, to mój największy atut i największa część
mojego działania. Dużo mówię ludziom o Polsce, o naszych problemach, o
fatalnych narzucanych nam warunkach akcesji, o II wojnie światowej, o
deportacjach Polaków. Spędzam codziennie dużo czasu na rozmowach z różnymi
obcokrajowcami. I to skutkuje. Przyznają się teraz otwarcie, że przedtem -
kiedy nas jeszcze nie znali - mieli nas za jakichś wariatów, ksenofobów, a
dziś mówią, że nie widzieli tak zwartej i solidarnej grupy, jak zespół
naszych 10 posłów.
Jak Pan ocenia fakt, że w Komisji Europejskiej nie ma miejsca dla
katolika Rocco Buttiglionego?
- To mnie wcale nie dziwi. Powiem nawet trochę prowokująco: dobrze, że tak
się stało. Teraz przynajmniej nawet ci, którzy nas tak żarliwie pchali do
Unii, okłamując i nas, i siebie samych, będą musieli spojrzeć prawdzie w
oczy. Unia jest antychrześcijańska i konsekwentnie będzie w tym kierunku
zmierzała. Jesteśmy zagrożeni w sprawach dla nas najistotniejszych.
Przyjmujemy więc walkę, nie mamy innego wyboru.
Dziękuję za rozmowę.
powrót
Copyright © Fundacja Pomocy Antyk
|