powrót
Brodacka kontra Niemcy
Sejm domaga się od rządu,
by podniósł sprawę należnych Polsce reparacji wojennych. Ale polska
obywatelka, której ojciec był więźniem Auschwitz, już złożyła pozew,
domagając się odszkodowania od Republiki Federalnej Niemiec.
Pani Brodacka siedzi w ogródku kawiarnianym w śródmieściu Warszawy – jest
piękne, letnie popołudnie. Kilka dni temu w polskich gazetach ukazało się
jej zdjęcie, po tym jak wniosła skargę o odszkodowanie od Republiki
Federalnej Niemiec. Od tamtego dnia odebrała wiele telefonów. Ludzie życzyli
jej powodzenia, dodawali odwagi.
Na stole leży plastikowa teczka z grubym plikiem dokumentów. Na samej górze,
na pożółkłym świstku papieru, można przeczytać nagłówek: „Kommandantur des
Konzentrationslagers Auschwitz”. To świadectwo niemieckiej skrupulatności,
braku człowieczeństwa i cynizmu. Stwierdza się tam, że Julian Brodacki,
urodzony 3.07.1911 r. w Dębicy, powiat Ropczyce, od dnia 22.09.1940 do
4.03.1942 r. „przebywał w obozie koncentracyjnym”. Poniżej – pieczątka i
nieczytelny podpis jakiegoś Sturmbannführera SS.
Ten więzień to ojciec Izabeli Brodackiej. Kiedy go zwolniono, był ruiną
człowieka. Przez trzy dni, po godzinie dziennie, wieszano go na słupie za
ręce. Inni podczas tej tortury skonali w męczarniach, on przeżył. Został
zwolniony za łapówkę, którą jego żonie udało się przekazać pewnemu
esesmanowi za pośrednictwem jego polskiej kochanki.
Ojciec Izabeli Brodackiej zmarł w 1994 roku, jego żona – dwa lata wcześniej.
– Nieraz opowiadał o tym, jak było w obozie – mówi córka. – Był to
powściągliwy, zamknięty w sobie mężczyzna, który każdego dnia odczuwał
wdzięczność za to, że udało mu się ocalić życie. Czasem dzielił się
wspomnieniami, utrzymanymi niemal w sarkastycznym tonie. – To był jego
sposób na życie z traumą. Zdarzało się, że kiedy żona pytała, co miałby
ochotę dostać na obiad, odpowiadał żartobliwie: Najchętniej zjadłbym
oświęcimską zupę.
Choroba obozowa
Izabela Brodacka sprawia wrażenie kobiety, która dokładnie wie, o co jej
chodzi. Dzień wcześniej niemiecki adwokat Stefan Hambura złożył w jej
imieniu w Sądzie Krajowym w Berlinie niezwykły pozew o odszkodowanie od RFN.
Niezwykły – gdyż po raz pierwszy z takim wnioskiem nie występuje pozostała
przy życiu ofiara, lecz ktoś z jej najbliższych. W skardze jest mowa o tym,
iż pani Brodacka cierpi na poważne dolegliwości natury psychopatologicznej,
powstałe na tle „reakcji psychicznej na ciężkie okaleczenia fizyczne i
psychiczne”, jakich doznał jej ojciec w obozie w Auschwitz.
Izabela Brodacka panuje nad emocjami, gdy opowiada o swoim życiu u boku
ojca. – Wspomnienia wojenne i obozowe to jak choroba alkoholowa – dotyka
całej rodziny – mówi. Podaje przykład: w 1976 roku w Warszawie szła z ojcem
ulicą i jakiś niemiecki turysta zapytał ich o drogę. Gdy spojrzała potem na
ojca, zobaczyła, że pot spływa mu ciurkiem z czoła, chociaż była to zima.
Nie potrafi tego zapomnieć.
Ktoś, kto chciałby zrozumieć motywy pozwu Brodackiej, nie może pominąć
jednego nazwiska i jednej nazwy. Nazwiska Eriki Steinbach, przewodniczącej
Związku Wypędzonych, oraz nazwy Preussische Treuhand – Pruskiego
Powiernictwa, które zamierza dochodzić roszczeń byłych właścicieli
niemieckich majątków przed europejskimi i polskimi sądami.
Nie ma prawie tygodnia, by polskie środki przekazu nie donosiły o żądaniach
niemieckich wypędzonych, domagających się zwrotu ich dawnej własności. Pisze
się o tym w tonie pełnym podniecenia. Polski parlament właśnie podjął
uchwałę – co prawda, złagodziwszy jej treść – w której postuluje, by rząd
wystąpił do Republiki Federalnej Niemiec z żądaniem reparacji wojennych.
W polskiej prasie deputowana CDU Steinbach jawi się często jako osoba
potężniejsza od samego kanclerza. I tak właśnie postrzega ją część polskiego
społeczeństwa. Również pani Brodacka wymienia w jakimś momencie panią
Steinbach i Pruskie Powiernictwo. Przyznaje, że ich postawa była „dodatkowym
motywem” złożenia przez nią pozwu. Jej adwokat Hambura, którego poznała w
redakcji „Głosu” – gdzie redaguje serię wspomnień osób pamiętających tamte
czasy – wyraził to w Berlinie jeszcze bardziej dobitnie: „Gdyby nie było
Pruskiego Powiernictwa, zapewne nie byłoby i tego pozwu”. Mówi on, że ludzie
w Polsce zadają sobie pytanie, czemu niemieccy wypędzeni występują z
żądaniami, podczas gdy oni muszą zawsze siedzieć cicho. Pani Brodacka –
takie można odnieść wrażenie – stanowi jak gdyby polską odpowiedź na Pruskie
Powiernictwo.
Fałszowanie historii
Pozew pani Brodackiej został wniesiony do niemieckiego sądu akurat wtedy,
gdy w Polsce okres niemieckiej okupacji pamiętany jest wyjątkowo żywo.
Witryny księgarni w stolicy pełne są literatury wspomnieniowej o powstaniu
warszawskim sprzed 60 lat. Na Starówce wielkie, czarno-białe zdjęcia
przypominają bojowników AK, którzy podjęli walkę z Niemcami. Zginęło 200
tys. ludzi, miasto na rozkaz Hitlera zrównano z ziemią. Adwokat wybrał do
złożenia pozwu symboliczną datę: 1 września, dzień napaści Niemiec na Polskę
przed 65 laty. Dla pani Brodackiej – która studiowała fizykę, pracowała jako
nauczycielka, tłumaczyła filmy popularnonaukowe z angielskiego i
francuskiego – zwrócenie się do niemieckiego sądu stanowi również próbę
„zachowania historycznej równowagi między ofiarą a katem”. Obawia się, że
fakty ulegają przeinaczeniu i że Niemcy post factum usiłują postawić się w
roli ofiar.
Jest to lęk irracjonalny, ale w Polsce istnieje naprawdę. Niemcom nie ufa
się tak do końca – mimo członkostwa w UE i zapewnień kanclerza, że rząd
niemiecki nie będzie popierał przed międzynarodowymi trybunałami roszczeń
dawnych niemieckich właścicieli. – Kiedyś jeszcze zacznie się mówić, że to
Polacy rozpoczęli wojnę – wyznaje Brodacka.
Potem ta matka pięciorga dzieci i babcia wnuka opowiada o grze komputerowej,
w której żołnierze Wehrmachtu, dokonując inwazji, trafiają na pijanych
Polaków. – Moje dzieci śmiały się z tego. A mnie sprawiło ból, że się śmiały
– mówi. Dla niej złożony pozew jest również walką o jej własną historię. W
młodym pokoleniu wspomnienia przeszłości bledną. Pewnego dnia polskie
nastolatki uwierzą, że żołnierze SS byli najlepszymi ludźmi na świecie.
Izabela Brodacka nie ma nic przeciwko Niemcom. Przeciwnie, ma w Niemczech
przyjaciół, zna Dortmund, Kolonię i Berlin. Jej doświadczenia z Niemiec były
prawie zawsze pozytywne. – Przynajmniej w środowisku ludzi wykształconych –
uzupełnia po chwili.
Jej najmłodsza córka Marysia, urodzona w 1989 roku, nauczyła się nawet
niemieckiego. – Może ona jest oznaką pojednania – mówi matka. Marysia ma w
Berlinie przyjaciółkę o imieniu Rosa. Dziewczęta lubią taką samą, straszną
muzykę, jej córka przepada za Enrique Iglesiasem, gwiazdą pop.
Czasem można odnieść wrażenie, jakby ci młodzi żyli w jakimś innym wymiarze,
poza zasięgiem historii. Prawie. Na razie bowiem najmłodszą córkę absorbuje
przede wszystkim jedno pytanie: jak wytłumaczyć Rosie, dlaczego jej matka
występuje z pozwem? – Widzi pan – mówi Izabela Brodacka z uśmiechem –
łatwiej jest rozmawiać o Iglesiasie niż o przeszłości własnej rodziny.
© Der Spiegel, distr. by NYT Synd.
powrót
Copyright © Fundacja Pomocy Antyk |